środa, 30 marca 2011

Nie daj się depresji

Niedawno wyczytałam, że rosnąca liczba przypadków depresji ma związek z niewłaściwą dietą, zbyt dużą ilością tłuszczy trans i ogólnie, że obżeramy się golonką zamiast rybą morską pieczoną w folii na kołderce z blanszowanych warzyw, co sprawia, że czujemy się smutni i wyobcowani.

Rozglądając się wśród zdeprecjonowanych (ups, zdepresjonowanych) znajomych zauważyłam, że nikt z tego grona nie wżera tłustych potraw. Wszyscy na zieleninie, zero chleba, ziemniaków itp. Do knajp nie chodzą, przetworzonej żywności typu zupki z kubka nie kupują, bo buntuje się znerwicowany żołądek. Jedzą skromnie wzorując jadłospis na menu oddziału wewnętrznego szpitala powiatowego w Szczytnie. 

Moje depresyjne koleżanki nie trafią mężczyźnie przez żołądek do serca, o nie. A moi melancholijni koledzy nadymają blade policzki w tragicznym wyrazie niezrozumienia, czym skutecznie odstraszają płeć piękną.

Natomiast wszystkie (bez wyjątku) osoby pulchne, jakie znam, są: wesołe, radosne, pogodne, pogodzone z losem, światem i ludźmi, ogólnie lubiane i z dystansem do siebie. Śmieją się nieustannie uroczo wprawiając w wibracje całe obfite ciało.

W czym leży tajemnica?
Zdaje się, że podskórny tłuszczyk jest tajemnym magazynem pogodnego nastroju i uroku osobistego.  Jestem również przekonana, że w metafizycznym procesie wytwarzania zasobów wyżej wymienionej wesołości i czaru bierze żywy udział spożywanie (jak najczęstsze) najwyższej jakości i smaku potraw. Im więcej, tym lepiej.

Od dzisiaj kocham moje wałki na brzuchuJ Niech żyje boskie żarcie. Zawistnym dietożercom mówimy stanowcze nie.

czwartek, 24 lutego 2011

ZOOLOGICZNA APOKALIPSA

Nie wiem nic o zwierzętach. Kompletnie.

Nabrałam powyższego przeświadczenia wczoraj wieczorem podczas podawania psu tabletki na odrobaczenie.

Do wczoraj generalnie miałam się za niezłego speca od sierściuchów, ale przeszło mi w dość dramatycznych okolicznościach.
Mój światopogląd rozpadł się w pył i proch, świat wywrócił się apsajdałn i zrozumiałam, że moja ignorancja była równie wielka, jak samo zachwyt i przekonanie, jaki to ze mnie zoologiczny ekspert.
Zaczęło się od tego, że zabrałam pchlarza do weta na obowiązkowy przegląd: podcięcie pazurów, oglądanie zębów, oczyszczanie gruczołów itp.  Psiuńcio był grzeczny i posłuszny, a ja puchłam z dumy, jaki to ze mnie niewiarygodnie rewelacyjny treser. Samorodny talent, nieoszlifowany diament, można by rzec.

Pławiąc się w oparach samouwielbienia na krótkie pytanie: „Podajemy tabletkę teraz, czy poda pani psu w domu?” odparłam wyniośle, że cóż to dla mnie, oczywiście, że podam sama.

Podam. Buahahahaha, koń by się uśmiał.

Tableteczka długości dobrych 3 centymetrów została elegancko odpakowana i w skupieniu obejrzana.  Pies z nadzieją w oczach zamiatał ogonem kuchenne okruszki u moich stóp.  Zlekceważywszy potencjalne zagrożenie, po prostu wsadziłam tabletkę do psiego pyska i w skupieniu wpatrzyłam się w kasztanową mordę. Morda zamarła na chwilę, a potem jak nie plunie tą mini tableteczką prosto w moje oko!
Odzyskawszy wzrok poszłam po rozum do głowy i przypomniałam sobie sprytne metody – rozwarłam pysk, wrzuciłam tabletkę najgłębiej jak się dało i zatrzasnęłam mordeczkę trzymając ją pionowo do góry jedną dłonią, a drugą intensywnie masując futrzaste gardło.
Chwilę mocowałyśmy się w milczeniu, aż mocno ośliniona tabletka magicznie wypadła z lewej strony ściśle zaciśniętych szczęk.
Oho – pomyślałam, nadal pełna optymizmu – trzeba będzie zastosować kiełbasę trojańską!!

Wyciągnęłam parówkę z foliowego flaka, przecięłam w połowie i pracowicie wydrążyłam w niej tunelik dziabiąc się w paluchy tylko dwa razy. Otarłszy krew z wędlinki wepchnęłam do niej tabletkę. Nie zmieściła się cała, lekko sterczała, ale uznałam, że może być.
Było to twierdzenie z gruntu błędne, o czym przekonałam się już po 15 sekundach, gdy jeszcze bardziej ośliniona tabletka została ze wstrętem wypluta na mój kapeć.

Za duża – pomyślałam odkrywczo i przecięłam cholerę na pół. Mniejszy kawałek tabletki wszedł gładko w kolejny tunelik wydrążony w drugiej połówce paróweczki, a otworek został ściśle zamknięty parówkowym dekielkiem.
Podałam specyfik wciąż wierząc we własny spryt i przemawiając czule do upartej gadziny.

Uparta gadzina przeżuła podany smakołyk w skupieniu, ze wstrętem wyrzygała białą masę na kafelki i zaczęła ziać patrząc na mnie z wyrzutem.   

Cierpliwie zebrałam białe strzępy na łyżeczkę mamrocząc pod nosem wyszukane przekleństwa. Wydrążyłam następne parówki, od razu kilka na wszelki wypadek.   W dziedzinie wydrążania tunelików w cienkich parówkach jestem już ekspertem,  dziabanie ostrym czubkiem noża w palec stało się epizodyczne.  Rozgniotłam wyplute kawałeczki na proszek, wymieszałam z rozdrobnioną masą parówkową i fachowo nadziałam kolejne kiełbaski, w pośpiechu wpychając jedną po drugiej do kłapiącego pyska. Miałam rozpaczliwą nadzieję, że nadmiar pożywienia w końcu przepchnie się przez przełyk i chociaż część powędruje do żołądka – co wypadało lub było wypluwane, wpychałam ponownie.  
Jaki był efekt tych zabiegów nie powiem, bo nie chcę się wyrażać. Pierwsza połówka tabletki została na zawsze stracona, a produkt końcowy uprzejmie zwrócony mi przez zwierzątko. Niestety w formie nie nadającej się do dalszych eksperymentów.

Pies czekał radośnie na dalszą zabawę, a ja myślałam intensywnie, z furią dziabiąc nożem niewinną deskę do krojenia.

Skoro nie w paszy, to w napoju – zaszeptał mi głosik w łepetynie i czym prędzej przystąpiłam do kolejnej próby.

Ostrożnie odcięty narożnik drogocennej substancji został rozgnieciony łyżeczką na łyżce i wymieszany z odrobiną wody. Kiedyś tak się podawało jakiś ohydny lek dzieciom,  pamiętam, mam traumatyczne wspomnienia. Pod wpływem retrospekcji prawie zaczęłam współczuć biednemu zwierzątku, ale zacięta furia była silniejsza, stanowczym ruchem rozpędziła opary wspomnień i pognała mnie do roboty.
Przygotowałam zawiesinę na łyżce, uklękłam przed upartym szatanem (psem znaczy) i silnie rozwarłam pysk ukazując różowo-czarne gardło w pełnej krasie.  Efekt zadowolił mnie w pełni, w taką otchłań można śmiało lać nie z łyżeczki, ale z wiadra nawet (piesek do malutkich nie należy).

No i w tym momencie uświadomiłam sobie, że brakuje mi trzeciej ręki. Głęboko pożałowałam, że nie jestem indyjską boginią lub zgoła ośmiornicą. Brak okazał się nie tyle dotkliwy, co zniweczył całe dzieło.  Uświadomiłam sobie, że cały zabieg poszedł na marne.

W tej chwili przestałam  być człowiekiem, dzika furia wyszła z wnętrza i przejęła kontrolę nad bezwolnym workiem kości.
Ochrypłym barytonem warknęłam na Przychówek, który przyleciał silnie spłoszony. Kazałam ująć łyżkę i wlać specyfik w psa, gdy tylko rozewrę jego zaciśnięte szczęki. Ten plan może i by wypalił, ale chyba musiałam mieć wyraz kompletnego szaleństwa na twarzy, bo Przychówek niosąc łyżkę spojrzał na mnie, drgnął nerwowo i wylał wszystko sobie na dżinsy.

Poderwałam się widząc przed oczyma czerwone plamy i słysząc w uszach dziwne dzwonienie. Dziecko czmychnęło bez słowa, pies też próbował zwiać, ale nie ze mną te numery, Bruner.  Złapałam pchlarza wpół jednocześnie gołą pięścią rozbijając resztki tabletki na proszek. Warcząc i tocząc pianę zgarnęłam proszek pazurami i wsmarowywałam w jęzor przytrzymując łeb wyrywającego się zwierzaka.

Ocknęłam się z amoku na chłodnym kuchennym klepisku. Wszędzie dookoła resztki sproszkowanej tabletki lepiły się do podłogi, szafek, mojego ubrania i rąk. Część  miałam na twarzy i we włosach.  Pies uciekł do pokoju i wycierał jęzor w mój ulubiony koc.

Generalnie bilans podawania psu tabletki jest taki, że straciłam tabletkę, deskę do krojenia, 5 długich cienkich parówek i panowanie nad sobą. Zyskałam za to uraz lewego oka, kilka ran ciętych i dziabanych oraz bezcenne doświadczenie.

Pies będzie miał robaki, trudno. Ja natomiast już nigdy autorytatywnie nie odezwę się słowem na temat zwierząt. No i z bezgranicznym uwielbieniem będę czcić osoby, które POTRAFIĄ zaaplikować psu tabletkę.