środa, 30 marca 2011

Nie daj się depresji

Niedawno wyczytałam, że rosnąca liczba przypadków depresji ma związek z niewłaściwą dietą, zbyt dużą ilością tłuszczy trans i ogólnie, że obżeramy się golonką zamiast rybą morską pieczoną w folii na kołderce z blanszowanych warzyw, co sprawia, że czujemy się smutni i wyobcowani.

Rozglądając się wśród zdeprecjonowanych (ups, zdepresjonowanych) znajomych zauważyłam, że nikt z tego grona nie wżera tłustych potraw. Wszyscy na zieleninie, zero chleba, ziemniaków itp. Do knajp nie chodzą, przetworzonej żywności typu zupki z kubka nie kupują, bo buntuje się znerwicowany żołądek. Jedzą skromnie wzorując jadłospis na menu oddziału wewnętrznego szpitala powiatowego w Szczytnie. 

Moje depresyjne koleżanki nie trafią mężczyźnie przez żołądek do serca, o nie. A moi melancholijni koledzy nadymają blade policzki w tragicznym wyrazie niezrozumienia, czym skutecznie odstraszają płeć piękną.

Natomiast wszystkie (bez wyjątku) osoby pulchne, jakie znam, są: wesołe, radosne, pogodne, pogodzone z losem, światem i ludźmi, ogólnie lubiane i z dystansem do siebie. Śmieją się nieustannie uroczo wprawiając w wibracje całe obfite ciało.

W czym leży tajemnica?
Zdaje się, że podskórny tłuszczyk jest tajemnym magazynem pogodnego nastroju i uroku osobistego.  Jestem również przekonana, że w metafizycznym procesie wytwarzania zasobów wyżej wymienionej wesołości i czaru bierze żywy udział spożywanie (jak najczęstsze) najwyższej jakości i smaku potraw. Im więcej, tym lepiej.

Od dzisiaj kocham moje wałki na brzuchuJ Niech żyje boskie żarcie. Zawistnym dietożercom mówimy stanowcze nie.

czwartek, 24 lutego 2011

ZOOLOGICZNA APOKALIPSA

Nie wiem nic o zwierzętach. Kompletnie.

Nabrałam powyższego przeświadczenia wczoraj wieczorem podczas podawania psu tabletki na odrobaczenie.

Do wczoraj generalnie miałam się za niezłego speca od sierściuchów, ale przeszło mi w dość dramatycznych okolicznościach.
Mój światopogląd rozpadł się w pył i proch, świat wywrócił się apsajdałn i zrozumiałam, że moja ignorancja była równie wielka, jak samo zachwyt i przekonanie, jaki to ze mnie zoologiczny ekspert.
Zaczęło się od tego, że zabrałam pchlarza do weta na obowiązkowy przegląd: podcięcie pazurów, oglądanie zębów, oczyszczanie gruczołów itp.  Psiuńcio był grzeczny i posłuszny, a ja puchłam z dumy, jaki to ze mnie niewiarygodnie rewelacyjny treser. Samorodny talent, nieoszlifowany diament, można by rzec.

Pławiąc się w oparach samouwielbienia na krótkie pytanie: „Podajemy tabletkę teraz, czy poda pani psu w domu?” odparłam wyniośle, że cóż to dla mnie, oczywiście, że podam sama.

Podam. Buahahahaha, koń by się uśmiał.

Tableteczka długości dobrych 3 centymetrów została elegancko odpakowana i w skupieniu obejrzana.  Pies z nadzieją w oczach zamiatał ogonem kuchenne okruszki u moich stóp.  Zlekceważywszy potencjalne zagrożenie, po prostu wsadziłam tabletkę do psiego pyska i w skupieniu wpatrzyłam się w kasztanową mordę. Morda zamarła na chwilę, a potem jak nie plunie tą mini tableteczką prosto w moje oko!
Odzyskawszy wzrok poszłam po rozum do głowy i przypomniałam sobie sprytne metody – rozwarłam pysk, wrzuciłam tabletkę najgłębiej jak się dało i zatrzasnęłam mordeczkę trzymając ją pionowo do góry jedną dłonią, a drugą intensywnie masując futrzaste gardło.
Chwilę mocowałyśmy się w milczeniu, aż mocno ośliniona tabletka magicznie wypadła z lewej strony ściśle zaciśniętych szczęk.
Oho – pomyślałam, nadal pełna optymizmu – trzeba będzie zastosować kiełbasę trojańską!!

Wyciągnęłam parówkę z foliowego flaka, przecięłam w połowie i pracowicie wydrążyłam w niej tunelik dziabiąc się w paluchy tylko dwa razy. Otarłszy krew z wędlinki wepchnęłam do niej tabletkę. Nie zmieściła się cała, lekko sterczała, ale uznałam, że może być.
Było to twierdzenie z gruntu błędne, o czym przekonałam się już po 15 sekundach, gdy jeszcze bardziej ośliniona tabletka została ze wstrętem wypluta na mój kapeć.

Za duża – pomyślałam odkrywczo i przecięłam cholerę na pół. Mniejszy kawałek tabletki wszedł gładko w kolejny tunelik wydrążony w drugiej połówce paróweczki, a otworek został ściśle zamknięty parówkowym dekielkiem.
Podałam specyfik wciąż wierząc we własny spryt i przemawiając czule do upartej gadziny.

Uparta gadzina przeżuła podany smakołyk w skupieniu, ze wstrętem wyrzygała białą masę na kafelki i zaczęła ziać patrząc na mnie z wyrzutem.   

Cierpliwie zebrałam białe strzępy na łyżeczkę mamrocząc pod nosem wyszukane przekleństwa. Wydrążyłam następne parówki, od razu kilka na wszelki wypadek.   W dziedzinie wydrążania tunelików w cienkich parówkach jestem już ekspertem,  dziabanie ostrym czubkiem noża w palec stało się epizodyczne.  Rozgniotłam wyplute kawałeczki na proszek, wymieszałam z rozdrobnioną masą parówkową i fachowo nadziałam kolejne kiełbaski, w pośpiechu wpychając jedną po drugiej do kłapiącego pyska. Miałam rozpaczliwą nadzieję, że nadmiar pożywienia w końcu przepchnie się przez przełyk i chociaż część powędruje do żołądka – co wypadało lub było wypluwane, wpychałam ponownie.  
Jaki był efekt tych zabiegów nie powiem, bo nie chcę się wyrażać. Pierwsza połówka tabletki została na zawsze stracona, a produkt końcowy uprzejmie zwrócony mi przez zwierzątko. Niestety w formie nie nadającej się do dalszych eksperymentów.

Pies czekał radośnie na dalszą zabawę, a ja myślałam intensywnie, z furią dziabiąc nożem niewinną deskę do krojenia.

Skoro nie w paszy, to w napoju – zaszeptał mi głosik w łepetynie i czym prędzej przystąpiłam do kolejnej próby.

Ostrożnie odcięty narożnik drogocennej substancji został rozgnieciony łyżeczką na łyżce i wymieszany z odrobiną wody. Kiedyś tak się podawało jakiś ohydny lek dzieciom,  pamiętam, mam traumatyczne wspomnienia. Pod wpływem retrospekcji prawie zaczęłam współczuć biednemu zwierzątku, ale zacięta furia była silniejsza, stanowczym ruchem rozpędziła opary wspomnień i pognała mnie do roboty.
Przygotowałam zawiesinę na łyżce, uklękłam przed upartym szatanem (psem znaczy) i silnie rozwarłam pysk ukazując różowo-czarne gardło w pełnej krasie.  Efekt zadowolił mnie w pełni, w taką otchłań można śmiało lać nie z łyżeczki, ale z wiadra nawet (piesek do malutkich nie należy).

No i w tym momencie uświadomiłam sobie, że brakuje mi trzeciej ręki. Głęboko pożałowałam, że nie jestem indyjską boginią lub zgoła ośmiornicą. Brak okazał się nie tyle dotkliwy, co zniweczył całe dzieło.  Uświadomiłam sobie, że cały zabieg poszedł na marne.

W tej chwili przestałam  być człowiekiem, dzika furia wyszła z wnętrza i przejęła kontrolę nad bezwolnym workiem kości.
Ochrypłym barytonem warknęłam na Przychówek, który przyleciał silnie spłoszony. Kazałam ująć łyżkę i wlać specyfik w psa, gdy tylko rozewrę jego zaciśnięte szczęki. Ten plan może i by wypalił, ale chyba musiałam mieć wyraz kompletnego szaleństwa na twarzy, bo Przychówek niosąc łyżkę spojrzał na mnie, drgnął nerwowo i wylał wszystko sobie na dżinsy.

Poderwałam się widząc przed oczyma czerwone plamy i słysząc w uszach dziwne dzwonienie. Dziecko czmychnęło bez słowa, pies też próbował zwiać, ale nie ze mną te numery, Bruner.  Złapałam pchlarza wpół jednocześnie gołą pięścią rozbijając resztki tabletki na proszek. Warcząc i tocząc pianę zgarnęłam proszek pazurami i wsmarowywałam w jęzor przytrzymując łeb wyrywającego się zwierzaka.

Ocknęłam się z amoku na chłodnym kuchennym klepisku. Wszędzie dookoła resztki sproszkowanej tabletki lepiły się do podłogi, szafek, mojego ubrania i rąk. Część  miałam na twarzy i we włosach.  Pies uciekł do pokoju i wycierał jęzor w mój ulubiony koc.

Generalnie bilans podawania psu tabletki jest taki, że straciłam tabletkę, deskę do krojenia, 5 długich cienkich parówek i panowanie nad sobą. Zyskałam za to uraz lewego oka, kilka ran ciętych i dziabanych oraz bezcenne doświadczenie.

Pies będzie miał robaki, trudno. Ja natomiast już nigdy autorytatywnie nie odezwę się słowem na temat zwierząt. No i z bezgranicznym uwielbieniem będę czcić osoby, które POTRAFIĄ zaaplikować psu tabletkę.

sobota, 5 lutego 2011

Ruskababa się ukulturalnia


Wicher się zerwał i zaniósł mnie do Olsztyna.  Rzucił o odrapany blok przy Pstrowskiego i wytarł ruskobabowym zewłokiem wycieraczkę przed tymczasową siedzibą Teatru im. Jaracza. Cóż więc było robić – zebrałam manele z betonu i poszłam na przedstawienie.

A tak całkiem serio – z uwagi na ferie Przychówku zaplanowałam wyjazd właśnie do Olsztyna.  Było się latem, trza odwiedzić i zimą, nie?
Bilety do teatru próbowałam zarezerwować telefonicznie tydzień wcześniej. Fakt, że wolne miejsca były dopiero od czwartku rozbudził apetyt na Sztukę.

Może nie od razu taką wielką literą  - po prostu sztukę, miłą, wesołą, do dziecięcia w wieku od lat pięciu do stu pięciu trafiającą.

Jednym słowem wybraliśmy się większą zgrają na „Kajko i Kokosza”.

Przyzwyczajona do scen oper i teatrów narodowych zbaraniałym wzrokiem taksowałam salkę, saleczkę, klasę szkolną, w której miało się odbyć widowisko. No i jak się odbyło!
Fakt, że siedząc w trzecim rzędzie musiałam ocierać ślinę aktorów z twarzy, zaliczam na plus – tak bliskiego kontaktu ze Sztuką nie zapewniła mi do tej pory żadna scena kameralna.  Zbójcerze tupali pomiędzy widzami, Mirmił omiatał nas końcem wąsa, a Lubawa wytrząsała na nas kurz z prześcieradeł. I bardzo dobrze, niezapomniane chwile. Dzieciaki były oczarowane.

Na plus zaliczam również wierne trzymanie się osób i scenerii dramatu, wszyscy odszykowani jak należy włącznie z rozmiarami brzuchów. Jaga majtała po scenie pięknym lokiem, Lubawa miała swój nieodłączny czepiec,  a Pan Aktor grający Kajko  nawet krzywił się jak postać w komiksie. Rewela!

Oczywiście ta klasyczna strawa w dzisiejszych czasach nie mogłaby zostać skonsumowana przez masy, gdyby nie przeszła lekkiego liftingu – kucharz zastosował kilka tricków kuchni fusion i klasykę gatunku przyprawił muzyką rockową, Lady Gagą, aluzjami do marketów, reklam i innych znaków czasu. Pochwalić muszę, że uczynił to dość zręcznie. Dzieciarnia nigdy w ręku słynnego komiksu nie mająca dawała radę: nawet Krasnotki zostały zrozumiane. Brawo, przyszłości narodu! Jednak jakaś nadzieja dla Polski istnieje…

No ale zostawmy politykę.

„Kajko i Kokosza” serdecznie polecam wszystkim dzieciatym.  Ubaw jak na Shreku, starzy się śmieją, młodzi się śmieją, pełna symbioza. Bez wulgaryzmów, tylko kilka tanich sztamp, na pewno lepsze niż „Megamocny”, świeć Panie nad duszą producenta tego gniotu.

Warto wspomnieć  o fantastycznej, oszczędnej scenografii. Aktorzy mieli nie lada zadanie: mało, że musieli grać na trzech metrach kwadratowych, to jeszcze rozstawiali gród Mirmiłowo, warownię zbójcerzy, domek Jagi, las, chatę Mirmiła, loch w warowni… A wszystko na jednym drewnianym wózeczku. Bajka!  Scenografia POBUDZAJĄCA DZIECIĘCĄ WYOBRAŹNIĘ. Jeśli jesteście ciekawi, jak poradzono sobie z pokazaniem 4-metrowego Mirmiła, który cierpiąc na kompleksy i manię wielkości wypił eliksir powiększający, nie liczcie, że wam opowiem – to trzeba zobaczyć!!!

Na koniec minusy: tylko dwa i to niewielkie.
Po pierwsze primo przedstawienie oglądały również przedszkolaki, a trwało ponad półtorej godziny bez przerwy. Przez ostatnie czterdzieści minut co i rusz czułam za sobą nerwowe przytupywanie, niektórym pęcherze nie wytrzymywały.
I taka mała drzazga uwierająca w ucho – Jaga POSYPYWAŁA eliksirem.
No ale ja się czepiam.

Przedstawienie świetne, opuszczałam budynek pełna uznania i satysfakcji, rozświergotane dziatki „przeżywały”  w samochodzie jeszcze przez godzinę.
Ale, ale – zapomniałabym, jaki cymes!
Dziewczyny!! Jak oni wywijali!!
Jeśli masz dość oglądania swojego mężczyzny w pozycji horyzontalnej (wiecznie zmęczony), idź na to przedstawienie, zobaczysz uroczych panów po pięćdziesiątce dziarsko wywijających kulasami w radosnych podskokach. Za te żwawe tańce dostali ode mnie oklaski na trzy bisy!! Niezapomniany widok J

poniedziałek, 31 stycznia 2011

HIT TYGODNIA

Nawet lektura ogłoszeń drobnych w małej, lokalnej gazecie drukowanej na wyjątkowo szmatławym papierze, może dostarczyć niespodziewanej rozrywki.


Gazety niestety nie mam, więc nie będzie to rzetelny cytat, jeno spis z pamięci, jednakowoż element zasadniczy zapamiętałam bardzo dokładnie i rzeczywiście brzmiał on właśnie tak:



"SPRZEDAM owczarka niemieckiego. Mieszaniec z psią budą".



:) Tak krótki tekst, a tyle facecji :) Szkoda, że zdjęcia nie było....

EGIPT DLA UŁANÓW

Mekka polskich turystów stanęła w ogniu zamieszek. Od razu wszyscy trąbią, że planując wakacje należy dokładnie wiedzieć, dokąd się wyjeżdża, znać sytuację polityczną i gospodarczą kraju i regionu oraz liczebność partii rządzącej. Nie mówiąc o kolorze spodni szefa rządu. Oczywista oczywistość.

Tere fere kuku, żeby nie powiedzieć dosadniej.

Tak, tak, widziałam dzisiaj (o przepraszam, wczoraj) sondę uliczną z Poznania i pusty śmiech ogarnął ruskobabowy organizm.  Rzeczywiście, każden jeden turist stosy lektur taszczy do chaty przed wyjazdem zagranicznym, śledzi wiadomości nie tylko w „Jedynce”, ale co najmniej na CNN, a co ambitniejszy również na Al Jazeerze (oczywiście w oryginale, nie tej anglojęzycznej).

Ten sam przeciętny, statystyczny Polak kupuje tylko żywność z czystych ekologicznie polskich pól, wystrzega się ciuchów z Chin i zabawek z Tajlandii, sprząta po Burku, segreguje butelki po napojach, na zakupy biega pieszo z ekologiczną torbą (nigdy w niedzielę) i z życzliwym uśmiechem zachęca przedstawicieli mniejszości narodowych oraz gejów do zamieszkania w sąsiedztwie.
Regularnie sprawdza stan wałów przeciwpowodziowych i skutecznie oraz trwale naprawia je w czynie społecznym podczas suszy (jest przewidujący). W sezonie zimowym co i rusz odśnieża płaskie dachy. Samorzutnie sprząta pobliskie trawniki. Utrzymuje w czystości infrastrukturę wspólną ze szczególnym uwzględnieniem klatek schodowych, wind, przejść podziemnych i przystanków autobusowych.
Piwa już dawno nie żłopie litrami, o „Kiepskich” zapomniał, telewizor wyrzucił i wieczory spędza na budujących dyskusjach z przyjaciółmi i rodziną lub wspólnym czytaniu literatury klasycznej. Nie wyłączając również rosyjskiej, ma się rozumieć.

Utwory ambitne jak „Majteczki w kropeczki” lub „Jesteś szalona” kwituje delikatnym skrzywieniem szlachetnych ust, kupuje wyłącznie oryginalne płyty z muzyką offową lub klasyczną. Wielbi jazz, balet i oryginalną sztukę ludową. Tworzy wyłącznie zaangażowane społecznie murale o wysokim poziomie wyrazu artystycznego i zaskakującym ujęciu głębi problemu, idealnie wtapiające się w otaczający je entourage.

Statystyczny Polak czas wolny spędza aktywnie w gronie rodzinnym, leżak na plaży już mu zbrzydł, więc rowerem przemierza szlak zamków krzyżackich. Czyta dzieciom codziennie, kupuje światłą prasę i nie ogląda stron pornograficznych. Regularnie biega na badania profilaktyczne i po każdym posiłku nitkuje zęby. NIGDY nie ma łupieżu i grzybicy stóp.
Jest gentlemanem w każdym calu oraz uprzejmym i ostrożnym kierowcą. Nigdy nie jeździ na cyku, zawsze zatrzymuje się przed przejściem dla pieszych i prędzej by umarł, niż wyrzucił torebkę po chipsach przez okno auta. Nie mówiąc o tym, że oczywiście chipsów nie jada.  Preferuje SlowFood i rodzinne gotowanie według najnowszych zaleceń dietetycznych.

Jest otwarty i ciekawy świata, szanuje poglądy różne od własnych. Nie tworzy spiskowych teorii dziejów i nie kupuje obrazów typu „Hołd Smoleński” lub Jan Paweł II z papierowych kulek. Zamiast tego czyta książki Papieża i o Papieżu. Nigdy nie feruje wyroków, zanim nie pozna wszystkich „za” i „przeciw”.  Potrafi przyznać się do błędu i korygować własne poglądy. Uczy się całe życie.

No i oczywiście doskonale orientuje się w sytuacji polityczno-społecznej wszystkich państw, szczególnie afrykańskich i azjatyckich.

Dlatego właśnie dzisiaj, leżąc w wyleniałym fotelu i oglądając relacje z ulic Kairu powiedział do szwagra spoczywającego na fotelu po drugiej stronie jamnika:
„Kurwa, Zdzichu, a my i tak tam pojedziemy, nie? Pokażemy czarnuchom, jak się rozpierduchę robi, jak będzie trzeba. Wszyscy z klatki już w Egipcie byli, nie będą mnie fagasy straszyć jakimiś rozróbami, pierdolę.”


Tak, bo przede wszystkim cechuje nas…. No, użyjmy eufemizmu: fantazja ułańska.

Na pohybel.

piątek, 21 stycznia 2011

Przewaga kota nad psem


1.       Kot sra ci w buty tylko wtedy, gdy jest na ciebie naprawdę wściekły.
Pies sra za każdym razem, gdy zapomnisz go wyprowadzić.
2.       Kot siedzi cicho, gdy sąsiad  z piątego wraca o 4 nad ranem. Jak każde rozsądne stworzenie – śpi.
Pies budzi pół bloku i skutecznie rujnuje dobrosąsiedzkie stosunki.
3.       Kot nie wychodzi na spacery, więc się nie utytła jak ostatnia świnia.
Wyprowadź psa wiosną/jesienią/ ciepłą zimą. Godzina roboty – sprzątasz korytarz, siebie i kundla. Sprawdzone empirycznie. Kot przygląda się tym zabiegom z drwiącym spojrzeniem przymrużonych oczu rozkosznie wyciągnięty na fotelu.
4.       Nawet jak kotu jedzie z paszczy, nie pcha ci tej japy non stop na kolana i nie ziaje prosto w nos.
Co robi pies – wiadomo. Od czarownej woni  kapcie spadają.
5.       Kot chowa pazury, a to oznacza bezszelestne poruszanie się po mieszkaniu, co ważne szczególnie w porze ciszy nocnej.
Pies tej sztuki jeszcze nie posiadł. Rysuje pazurami parkiet, szczególnie na zakrętach.
6.       Gdy boli cię wątroba, mur beton, kot się na niej położy i ją wygrzeje.
Pies tylko popatrzy i pójdzie na swoje posłanie. Zero bioenergoterapii.

Przewaga psa nad kotem.

1.       Mając kota – tyjesz. Siedzisz i nic nie robisz.
Mając psa – chudniesz i nawiązujesz nowe znajomości.
2.       Mając kota – wyrzucasz sterty kup narażając się na trujące stężone wyziewy z kuwety.
Mając psa robisz elegancki skłon na świeżym powietrzu i już wszyscy wiedzą, że nie tylko jesteś  eko, ale również w świetnej kondycji.
3.       Gdy ktoś się do ciebie włamie, kot czmychnie na szafę i jeszcze ogonem wskaże, w której książce schowałeś zaskórniaki.
Pies własną piersią i jazgotem obroni twoje mienie.
4.       Kot ma swoje zdanie na każdy temat. Jak nie chce, żebyś go głaskał, pokaże ci to w bardzo obrazowy i nieco bolesny sposób. Jak chce zniknąć – znika, nawet na 30 m kwadratowych. Szukasz bezskutecznie pół dnia. Wychodzi, kiedy zechce. 
Pies ma zawsze takie zdanie jak ty. No, dobrze wychowany pies.
5.       Zaaplikowanie psu tabletki: trochę wątrobianki i z głowy.
Zaaplikowanie kotu tabletki – fizycznie niemożliwe.
6.       Gdy masz chandrę, kot ma cię w dupie. Orbituje we własnym świecie.
Pies nie odstępuje cię na krok.


Czyli najlepiej mieć rybki. I to jeszcze z automatycznym podajnikiem paszy i tlenu. Rewela.  J

Ruskababa się bulwersuje


No zbulwersowałam się. Tak całkiem serio. No bo jak to tak, dzieciak 9 lat i sam nie umie kromki chleba masłem posmarować? Ubrań swoich z łazienki zabrać i ładnie na krześle powiesić? Gaci do kosza na brudy wrzucić?

Bulwersso.

KOCHANE MATKI - POLKI, PRZEMILI OJCOWIE – POLACOWIE

Jak se pościelesz tak się wyśpisz. W tym przypadku przychówek to pościel, więc uważać proszę.

Dzisiaj: smarujesz małolatowi kanapki (chociaż nie ma niedowładu)
Jutro: smarkacz nie podniesie cię z podłogi jak dostaniesz udaru
Dzisiaj: wynosisz za bachorem ubranka z łazienki, pierzesz, prasujesz i syry w skarpeteczki mu wpychasz
Jutro: Bachor już podrośnięty (ale wciąż przepełniony poczuciem bycia pępkiem świata) odwiedzi cię , by zabrać twoją emeryturkę i nawet bułek nie przyniesie. Jeszcze opieprzy, że mamunia zupki nie ugotowała, bo po imprezie ma kaca, a na to rosołek najlepszy.

Chcecie mieć pokolenie tępych, leniwych, niezaradnych żłobów, proszę bardzo, sprzątajcie, wtykajcie kanapeczki, kupujcie dzieciakom egzaminy.

Ja emigruję.

Gdzie ci mężczyźni??

Ze smutkiem przeczytałam wiadomość od kolejnej WB (Wspaniałej Baby), że znów zawirowania i wiatry nieprzychylne.

Dziewczyny, co to się wyprawia?
 No gdzie ci mężczyźni??
Co za bzdury! – usłyszę zaraz – ja mam wspaniałego faceta, pracę rozwijającą umysłowo i duchowo, jestem spełnioną artystką i należę do 67 kółek gospodyń wiejskich na Facebooku. Jestem wciąż atrakcyjna, piękna, zadbana, moje dzieci chodzą jak w zegarku, a mąż mnie docenia i prowadzimy inteligentne rozmowy przy wytrawnym winie.

No, pogratulować.

Nie no, nic nie mówię, fajnie.

Ale tak na serio – prawdziwych facetów, facetów przez duże „F” to znam…. Zaraz zaraz… adin, dwa, tri…majcie oczy na tielebimkach, bo zaraz wyświetlę wynik… PIĘCIU.  Tomasz Kot się nie liczy, nie znam gościa, choć podziwiam piękną grzywkę Władimira. Swojemu kotu też taką zapuszczę, szałowa.

Ale wracając do tematu (jak każda baba, a zwłaszcza ruska – rozpraszam się łatwo) – tylko pięciu.

 Prawdziwy Facet jaki powinien być każda chyba wie? Żadne tam zbroje i kwiaty w zębach, zero serenad pod balkonami odrapanego bloku z lat 70-tych i nie o rum-antyczne patrzenie w gały tu chodzi.

No dobra, wyłuszczę, żeby ewentualni czytelnicy rodzaju męskiego (lub dziewczyny, które to czują, ale nie umieją łopatologicznie chłopu wyjaśnić) wiedzieli i wiedziały:
Facet przez „F” owszem, kolegów ma, ale dzieli uczciwie czas między znajomych i rodzinę. Ba, więcej, znajomych ma takich, że rodzinę dopuszcza do kontaktów bez szkody dla żadnej ze stron.
Kobietę nie tylko kocha, ale również inteligentnie szanuje – wie, kiedy odpuścić w kłótni, dzwoni, jak dojedzie, sprząta łazienką, jak widzi, że baba wypompowana, kocha nie tylko z bliska, ale również z daleka. Tzn. pamięta o niej na wyjazdach służbowych i prywatnych. Więcej dodawać chyba nie muszę? ZAUFANIE zobowiązuje, panowie. Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie itp., nie rób kobiecie co tobie niemiłe, chyba już ostatnie mondzioły i cepy życiowo nieprzystosowane załapały.
Przede wszystkim zaś ROZMAWIA ze swoją babą. Opowiada, dzieli się wrażeniami, wydarzeniami, przemyśleniami (oczywiście na miarę męskiego charakteru), a na dodatek słucha uważnie co ona ma do powiedzenia. Gdy trzeba, wspólnie świętuje, gdy trzeba, pocieszy, gdy trzeba, wdzięczność ogniście wyrazi. Wie, co robić, bo baba własna jak druga skóra.
Zaradny życiowo jest na tyle, że robotę zawsze znajdzie. Nie ma znaczenia, czy DHL-em jeździ, czy ma własną firmę – o rodzinę dba jak potrafi, nie każdy Rockefeller i dobrze. Ale nie siedzi na kuroniówce ani w Realu na kasie na 2/17 etatu. Pracy się nie boi, o siebie i rodzinę walczy.
No i dzieci – Facet nie tylko przychówek ma, ale nawet się nim interesuje. Kąpie, ubiera, karmi, gra w piłkę, wozi lalki w wózkach na spacery, pije herbatkę z misiami i chodzi do kina na bajki. Entuzjastycznie wita każdy nowy bohomaz. Bohomazy podpisane TATUŚ skrzętnie kolekcjonuje. Nie wyobraża sobie wakacji bez dzieci. W miarę możliwości jest na każdym przedstawieniu, akademii i dniu ojca w przedszkolu/szkole. Pomaga odrabiać lekcje i cierpliwie odpowiada na miliony pytań CZEMU. Umie wytłumaczyć. Nie wini dziecka za to, że wymiotuje, płacze, ma gorączkę i przeszkadza w libacji/filmie/imieninach Stacha. Sprawia, że każdy dzieciak, nawet ten 45-letni, ma poczucie, że gdyby nawet waliło się i paliło, u taty zawsze znajdzie kąt.
Bywa oczywiście leniwy, zapominalski, spóźnia się czasem albo podłogi pod łóżkiem nie domywa. Czasem pali, czasem nie umie tańczyć, ma nadwagę. No i co? I tak jest Facetem.

No i właśnie takich oto przedstawicieli tego szlachetnego gatunku znam dokładnie PIĘCIU.  Wszyscy zajęci i przynależni (na szczęście) do WB.

Ech, dziewczyny… Z drugiej strony – lepiej chyba być samej niż godzić się na byle co, Faceta zastępować erzacem mizernym… Chudą miernotą z przerostem ego i kompleksami… Nie, no, co ja mówię, stanowczo lepiej!!!

Tylko czasy jakieś takie…  Sprzyjające mierniactwu. Miałkości charakteru. OSŁA-biające.

Może czas założyć wieczorówkę dla panów???
Dyplom z rycerskości/odpowiedzialności/galanterii(eleganckiego zachowania, nie wyrobów skórzanych!) Itepeitede.

Ech, ruskababo, zwal tę chustkę ze łba, zrzuć walonki i idź spać. I tak śnisz na jawie…

niedziela, 16 stycznia 2011

Dzieci rosną, niestety!

No tak. W duszy każdy ma dwadzieścia, a Przychówek rośnie. I siwe kłaki na łba szczycie i fałdziochy na brzuchu też rosną radośnie.
Siedzi ruskababa w nieśmiertelnej flanelowej piżamie, czaja z mięty i cytryny wsysa wspominając z rozrzewnieniem jak to pięknie było, gdy Przychówek dopiero zaczynał się rozkręcać... To znaczy jak miał tak ze trzy wiosny.

No, na ten przykład:

MAŁYSZOMANIA

Adam skacze, cała Polska razem z nim. Wiele lat temu, więc wicie rozumicie. Pamiętacie klimat.
Gorączka oczywiście odbiła się również na Przychówku. Podczas ścielenia wyra zaczynają się skoki narciarskie (z góry pościeli na materac). Przychówek rzecz jasna robi za Adama, ruskababa zaś za reportera i przeprowadza z nim wywiad:
- Małyszu! Co nam powiesz przed skokiem?
- Jobię to dja was!


WĘDKARZ??

- Mama, coś ci powiem.
- A co?
- Ania Unia.
- A co to jest Ania Unia?
- To jest taki pan.
- A co on robi?
- Kopie ziemię.
- Kopie ziemię??
- Tak, traktorem kopie. I łopatą nawet.
- A po co on kopie ziemię? Po co on kopie dziury w ziemi?
- Żeby ludziom obcym do butów weszły robale.
.....
- Mama, znów coś ci powiem.
- No powiedz.
- Ania A.
- A kto to jest Ania A?
- To jest taka pani.
- I co ona robi?
- Też kopie ziemię.I piach. I trawę. I robale...


AROMATERAPIA.

Mega centrum handlowe w okresie przedświątecznym. Na korytarzach pełno dodatkowych stoisk kolorowych, błyszczących, świecących i furczących. Oczywiście musimy zwiedzić je wszystkie. Przed ostatnim bronię się, wyczerpana do szczętu:
- Misiu, tam nie idźmy, tam nie ma co oglądać.
- A czemu?
- Bo tam są tylko perfumy.
- Aaaa...
Dziecko grzecznie daje się wyprowadzić na zewnątrz.
W drodze do samochodu nagle pada pytanie:
- Mama, a czemu ty nie używasz perfum?
- A skąd wiesz, że nie używam?
- Bo nie pachniesz.
- Bo... po prostu nie lubię.
- Aaaa - odpowiada dziecko i dodaje konfidencjonalnie - a wiesz, że babcia Zosia też nie używa?
- Tak? - rzucam machinalnie, gorączkowo wypatrując naszego pudła, bo oczywiście zapomniałam, gdzie zaparkowałam. Dodaję lekko bez sensu, żeby podtrzymać konwersację: - A czego babcia używa?
- Vanisha - odpowiada skrzat z przekonaniem.


ZNAWCA 

Znów moloch. Oczywiście przed wyjściem siku nie było i gdy w wózku sklepowym jest już jakieś 500 kg  pada nieuchronne:
- MAMA! SIKU! TERAZ!
I dziecko sinieje na gębofonie robiąc dziwne skłony.
Lecimy więc jak wiatr przez  niezliczone kilometry korytarzy, wpadamy do damskiej, a tam kolejka. Przychówek karci mnie publicznie wskazując ustęp dla inwalidów:
- Mama! To ty nie wiesz, że jak się bardzo chce, to trzeba od razu do gubikacji dla kulejących??


Ale, ale!! Dzieciak leci w górę jak szalony, spodni i bluzek nie nastarczam, wciąż za krótkie rękawy, ale teksty radosne wciąż umilają naszą szarawą egzystencję.

Np dzisiaj:
Wieczór wygłupów. Śmiejemy się, gilgoczemy, uciekamy przed sobą. W końcu klaszczę plaskacza w wypięty chudy dziecinny tyłek wołając z triumfem: - Złapałam pupkę!
Na to Przychówek wykrzywiając się niemiłosiernie i wiercąc jak psiak, który goni za własnym ogonem:
- O jej! To ja mam pupkę? Uuu, jaka niewygodna! Jakaś taka za mała!!

piątek, 14 stycznia 2011

Jak miło! Ruskababa oszczędza

Wyczytałam właśnie w necie, że podobno rocznie w korkach tracimy po 4 tauzeny. No, kto traci ten traci - w ramach rządowej polityki oszczędności ruskababa poszła po rozum do głowy i na czas wieczny jak pióro i gwarancja opuściła  megasiti i osiedliła się w pipidówku.

Pipidówek jest przeuroczy i ruskababa odkrywa nowy sposób poruszania się - można bez auta! Ja pierdziu, chłopacy, ale zajebiaszczo, chciałoby się wykrzyknąć w ślad za bohaterem romantycznym (Czesiem, znaczy się).
No bo jak to tak?? Bez spalinowej popierdziawki po tałnie sie poruszać??

A jednak.

Odległość w minutowalonkach:

dom - szkoła Przychówku: 20 sekundowalonek
dom - markecik osiedlowy: 25 sekundowalonek
dom - apteka: 24 sekundowalonki
dom - pizzeria włoska godna polecenia: 2 minutowalonki
dom - promenada na jeziorem: 25 minutowalonek

Żeby nie było, pipidówek jest europejski, zaopatrzony jak należy:
dom - pływalnia: 15 minutowalonek
dom - kręgielnia: 15 minutowalonek

I co? Szczena leży pod biurkiem?? hehehe.

A OSZCZĘDNOŚCI JAKIE!!! Nie tylko te 4 tysiaki z korków oszczędzam,  dziewczyny, nie uwierzycie - tankowałam tydzień przed Świętami i wciąż mam pół baku!! To znaczy wciąż jeżdżę na ropie po 4,19, a nie po 4,69.
I tę tanią ropę sobie mam w popierdziawce zaparkowanej w błotnistej hałdzie. Co na nią popatrzę, to mi się dobrze na sercu robi, taka oszczędność....

Jak sobie te oszczędności pododaję i policzę, to może nawet na nowe wkłady filcowe do walonek wyjdzie. 


A koleżanki z Warszawy, Trójmiasta, Wrocławia, Poznania, Krakowa i Katowic serdecznie pozdrawiam i życzę dużo cierpliwości.   Oraz miłego towarzystwa w aucie :)

cud przeziębienia

Ociepliło się.
No i zaraz nie tylko psie prezenty spod śniegu elegancko wypłynęły, ale również wszelkiej maści bakcyle zaatakowały nasze nosy i gardła. Przychodnie przepełnione, w aptekach pandemonium, każdy narzeka, siąka, kaszle i cierpi jak nie przymierzając młody Werter.

A można nawet w przeziębieniu dostrzec promyk nadziei i pozytywne skutki! Uboczne bo uboczne, ale jakże miłe dla oka i duszy każdej prawdziwej kobiety.

Do takiego wielce pokrzepiającego wniosku doszłam wczoraj rano siedząc... no... wiadomo gdzie :) Z zapasem chusteczek higienicznych pod ręką, bo zaprawiona jestem doskonale! Pełen wachlarz objawów, od zawalonych zatok i czerwonych zapuchniętych oczek, po przyjemnie głęboki chropawy baryton. No i tak siedzę tępo wpatrzona w kafelki pod nogami gdy nagle (no powiedzcie dziewczyny, że Jaskinia Dumania jest najlepsza! Właśnie tam człowiekowi przychodzą do głowy najprzedniejsze pomysły!) gdy nagle olśniło mnie, jasność pozaziemska wypełniła skromne gabaryty pomieszczenia i ZROZUMIAŁAM.

Dlaczego mam się boczyć na to, że w karnawale jestem przeziębiona? Powinnam skakać z uciechy! Wdzięczność dogłębną winnam losowi łaskawemu za to, że tę przypadłość drobną podarował mi właśnie teraz.

Kobiety! Jak boli gardło, nos, głowa i wszystko pozostałe, to czego nam się absolutnie, ale to zupełnie nie chce???

I niech żadna mi tu z jakimś damsko-męskim fiku-miku nie wyskakuje, bo nie w tym rzecz. Jak człek zabujany porządnie, to żadne przeziębienie, migrena czy złamana świeżo noga nie przeszkadza (sprawdzone empirycznie).

No więc, moje drogie, to, czego nam się wcale nie chce to... ŻARCIE

Pączuszki świeże mogą nam pachnieć pod nosem (i tak nic nie czujemy).
Krokieciki chrupiące z miąskiem mogą do nas zalotnie mrugać, kura pod beszamelem, ciasto bakaliowe, puchar lodów z masą bitej śmietany, co tam która lubi! A my nic, twarde jesteśmy.

No i właśnie to jest to! Pomęczysz się kilka dni z katarem, kaszelkiem i wszelkimi innymi przyjemnościami przeziębieniowymi, ale za to, gdy już odzyskasz oddech, głos i opuchlizna zejdzie z powiek, w lustrze zobaczysz... sylfidę!

Wucecik swoje odpracował, pozbawiona bodźców zewnętrznych, zamknięta w małej, monochromatycznej przestrzeni, doznałam objawienia i nawet poemat na ten temat (ło kurde, ale rymek częstochowski) spłynął na mnie z tą jasnością pozaziemską.

Niestety spuściwszy wodę spuściłam również poemat w mroki niepamięci :(
Została mi tylko ostatnia zwrotka, która będzie tu idealnym podsumowaniem:

Znów talia pięknie szczupła
Znów brzucha nie masz wcale
Tak więc od dziś dziewczyny
Chorujmy w Karnawale!!

Amen.

p.s. Wiem, że odmienia się "mięsko" a nie "miąsko", ale jest to forma niezmiernie apetyczna, używana przez najlepszego kucharza, jakiego znam (ukłony dla niezrównanego Pana Zbyszka) i właśnie tak będę mówić o aromatycznych, wywołujących śliniotok, rozpływających się w ustach potrawach mięsnych! Miąsko. Cudnie brzmi :)

p.s.2 Dla uwiarygodnienia moich przemyśleń wykonałam badanie kontrolne: minus 3 kg!! Od wtorku do piątku, ładny wynik, nic tylko prasować kieckę balową!

czwartek, 13 stycznia 2011

Poloneza czas zacząć

Pierwszy post... z przejęcia drżą paluszki, ale jakoś to będzie.  No to na początek może... kilka słów o sobie, jak na spotkaniu AA. Anonimowych Abstynentów, bo wódeczki do ust korali nie biorę. Piwa nie lubię, wina jak wyżej, whiskey jest niesmaczna, koniaki mi nie smakują, itepe itede. Po prostu nie piję, bo nie lubię. Lubię za to: ciasto drożdżowe, stare kryminały, gadać bez sensu i bez końca, rower, wodę i sierściuchy wszelkiej maści. Oraz nosić za duże męskie piżamy flanelowe. Prosto i banalnie, bom w końcu ruskababa. Żaden cud, żadna ekstraordynaryjna postać. Ale! Tyle się dzieje dookoła... Wszystko Wam opowiem :)

Od razu uwaga - nie wiem czemu, ale przyjęłam sobie, że piszę do dziewczyn. Tak jak na wieczornych pogaduchach, same baby i co kto tam lubi, od lodów po martini. Wszystkich Mężczyzn z góry przepraszam za żeńskie odnośniki do czytelników - kochani Panowie, możecie skrzętnie słowo "dziewczyny" pomijać wzrokiem lub też udawać, że to taki angielski skrót od "wszyscy szanowni czytelnicy". 
O ile jakikolwiek mężczyzna się tu w tego bloga zaplącze... - pomyślała smętnie siorbiąc czaja z rumianku, jak to ruskiebaby w zwyczaju mają.